wtorek, marca 27, 2018

#79 "Dziewczyny chcą się zabawić" by Izabela Szolc and Adrianna Michalewska

#79 "Dziewczyny chcą się zabawić" by Izabela Szolc and Adrianna Michalewska

Tytuł: Dziewczyny chcą się zabawić 
Autor: Izabela Szolc i Adrianna Michalewska 
Wydawnictwo: Muza 
Data wydania: 14. luty 2018 
Liczba stron: 479

Nareszcie! 
Męczyłam się z tą książką miesiąc. Dosłownie!!! 
I po dwudziestu siedmiu dniach męczarni wreszcie mogę powiedzieć, że skończyłam. Nawet nie wyobrażacie sobie jaką ulgę odczuwam. A będzie ona jeszcze większa, kiedy postawię ostatnią kropkę w tym poście i będę mogła zapomnieć o "Dziewczynach chcących się zabawić". 

Zacznę od tego, że po tej pozycji spodziewałam się czegoś zupełnie innego. W mojej głowie miałam wizję czterech młodych, przebojowych kobiet, z których każda jest inna i zmaga się z innymi problemami życia codziennego. Byłaby to wówczas typowa literatura kobieca, którą całkiem przyjemnie się czyta. W moim przeświadczeniu miało to być coś na wzór serialu "Przyjaciółki". 
Bardzo się pomyliłam... 
W zamian dostałam ciągnącą się jak flaki z olejem historyjkę o dzieciach. Nienawidzę czytać o dzieciach!!! Ani o nastolatkach. Dolna granica wieku, którą jestem w stanie zdzierżyć to dziewiętnaście lat - takich bohaterów toleruję (oczywiście zdarzają się perełki, kiedy wiek bohaterów nie ma znaczenia, bo sama historia jest niesamowita). W tym wypadku tak niestety nie było. 

"Dziewczyny chcą się zabawić" to opowieść o czterech dziewczynkach Paulinie, Izie, Amelii i Monice. Poznają się i zaprzyjaźniają, a w pewnym momencie wpadają na pomysł, aby założyć zespół muzyczny. Poza tym, że się przyjaźnią i wspólnie stawiają czoła szkole i rozterkom sercowym, to każda z nich boryka się z rodzinnymi problemami. W książce bardzo mocno są rozbudowane również wątki rodziców i rodzeństwa głównych bohaterek, które nijak mają się do tytułu tej powieści. 

Tak naprawdę, to nie bardzo wiem, co mogłabym powiedzieć o tej książce. Nawet nie mam za co jej pochwalić. Kompletnie mi się nie podobała, bo była... o niczym. Ot, cztery dziewczynki sobie chodziły, rozmawiały ze sobą, obgadywały chłopaków i zachwycały się Madonną. Nie było w tym żadnego sensu, do niczego niedążyła ta książka. Nie znajdziecie tutaj ani porywającej fabuły, ani wyjątkowych bohaterów, nie ma też zabawnych scen, czy też jakiegoś przesłania, które miałoby coś uświadomić czytelnikom. Nic. Zero. 
Naprawdę spodziewałam się czegoś lepszego. 

Do tego jeszcze dochodziła Łódź, opisana jako miasto szare, bure i smutne. Nigdy nie byłam w Łodzi i nie wiem jak tam jest, ale książka nie zachęciła mnie do odwiedzin. 

A jak u Was? Czytaliście "Dziewczyny chcą się zabawić"? Jakie wrażenie na Was zrobiła ta książka? Koniecznie dajcie znać. 


piątek, marca 23, 2018

Książka na wakacjach - Kraj Basków (Hiszpania)

Książka na wakacjach - Kraj Basków (Hiszpania)

Zanim zacznę muszę to powiedzieć - kocham to zdjęcie!!!

Mieć siostrę to szczęście. Mieć siostrę mieszkającą w Hiszpanii to podwójne szczęście.
Początek marca upłynął mi na cudownym wypadzie do Kraj Basków. Rok temu zwiedzanie zamieszkałych przez nią okolic połączyliśmy z boskim Madrytem (kocham to miasto!) i San Sebastian. W tym roku było więcej i intensywniej.

Naszym pierwszym punktem w 7-dniowym planie było wspomniane wyżej San Sebastian. Byłam tam już rok temu, ale miasto to podoba mi się tak bardzo, że z pewnością będę do niego jechała za każdym razem jak tylko odwiedzę siostrę. Tym bardziej, że jest blisko i po około 40-minutowej jeździe pociągiem jesteśmy w centrum miasta.
Plan na ten dzień był ambitny, wiele punktów do zobaczenia, a jednym z nich była góra Monte Igueldo. Aby się tam dostać wykorzystaliśmy kolejkę, koszt był niewielki, a wjazd nie trwał więcej niż 10 minut.
Na górze czekały restauracje i różnego rodzaju atrakcje dla dzieci, które niestety jeszcze nie były czynne, bo marzec nie jest miesiącem sezonowym. Ale nie dla knajp tam pojechaliśmy.
Chodziło przecież o widoki!
A te zapierały dech w piesiach. Panorama była przepiękna - malownicze kamienice, na pierwszym planie ogromna i cudowna plaża La Concha, a w tle góry okalające całe miasto.



Stamtąd poszliśmy deptakiem w stronę nowej części miasta, aby poszukać idealnego miejsca na obiad, a potem już tylko kilka kroków dzieliło nas od Starego Miasta, gdzie znajduje się barokowa bazylika Santa Maria del Coro, ratusz i port. W drodze powrotnej na dworzec zatrzymaliśmy się w niewielkiej knajpce na kawę (kawiarni jest tam pod dostatkiem, w każdej znajdziecie coś ciepłego do picia i pintxos'y - małe przekąski w niskich cenach), minęliśmy Hotel Victoria - jeden z najlepszych i najdroższych w Kraju Basków (wygląda jak mały pałac), a potem już wsiedliśmy w pociąg i wróciliśmy do domu.
Kolejne dwa dni (weekend) upłynęły nam spokojnie. Zwiedzaliśmy tylko Zumarragę, miasteczko w którym się zatrzymaliśmy oraz jego okolice. Miasteczko położone jest w pięknym miejscu, wśród gór, wszędzie dużo zieleni, rzeczka... Miasto jest ciche i spokojne, można było spacerować do woli.

Poniedziałek zaczęliśmy z grubej rury. Plan przewidywał wyjazd do Bilbao. Z naszego miasteczka dojazd był jeden - autobus. Bilet kosztował około 8 euro, a podróż trwała godzinę i dwadzieścia minut.
Bilbao przywitało nas wiatrem i pochmurną pogodą, ale nie zraziliśmy się do tego i od razu ruszyliśmy w miasto. Pierwszym punktem, zupełnie przypadkowym, był stadion miejscowej drużyny piłkarskiej - Athletic Bilbao. Stamtąd obraliśmy kurs na jedno z najbardziej charakterystycznych miejsc tego miasta, a mianowicie Muzeum Guggenheima. Jest to bardzo nowoczesny budynek, symbolizujący zmiany jakie zachodzą w Bilbao. Miasto bardzo się zmienia, powstaje wiele nowych nowoczesnych budynków, które dziwnym trafem całkiem ciekawie wtapiają się w zabytkową architekturę. A skoro mowa o starych częściach miasta, to oczywiście nie mogliśmy sobie odmówić spaceru tamtejszymi kamienicami. Ta część Bilbao podobała mi się zdecydowanie bardziej, gdyż wszystko miało swój niepowtarzalny klimat - zwłaszcza, że właśnie wtedy siostra zaczęła opowiadać o historii tego miasta.
Jak mam być szczera, to Bilbao nie zdobyło mojego serca. Miejsce to nie jest typowo turystyczne, wiec może dlatego. Poza kilkoma charakterystycznymi punktami nie ma tam nic do zobaczenia.


Śmiem twierdzić, że ostatnie dwa dni były najlepsze z całego wyjazdu.
Kolejnym naszym punktem było małe nadmorskie miasto Zumaiia. Fanom "Gry o tron" może być ono znane, bo właśnie tam kręcono niektóre sceny do tego serialu. Ja nie oglądałam ani jednego odcinka, ale zobaczywszy ten piękny krajobraz od razu pomyślałam, że jest to idealne miejsce do kręcenia tego typu filmów.
Zaskoczyła nas pogoda, bo gdy tylko wysiedliśmy z autobusu na niebie pojawiły się ciemne chmury niezwiastujące niczego dobrego. Jednak szkoda nam było czasu, więc prężnie ruszyliśmy przed siebie, aby odnaleźć drogę do punktu widokowego i klifów.
Gdy byliśmy już na miejscu dopadła nas potworna ulewa i wiatr tak silny, że porywał czapki i szaliki! Wiało tak mocno, że nie słyszeliśmy nawet co do siebie mówimy. W pewnym momencie byłam przerażona i jak najszybciej chciałam się gdzieś schować (mam naturę panikary, więc zawsze boję się takich nieprzewidywalnych sytuacji, a wiem, że z naturą nie warto igrać). Wichurę przeczekaliśmy w knajpce, która na szczęście była niedaleko, ale mimo niewielkiej odległości wpadliśmy tam zmoczeni do suchej nitki.
Gdy pogoda była już w całkiem ładna (bo nawet wyszło słońce), ruszyliśmy na klif. Widoki stamtąd były oszałamiające!!! Czegoś tak pięknego i niewiarygodnego dawno nie widziałam. W takich momentach zdaję sobie sprawę, że natura jest potężna, a świat jest tak piękny i tak wiele jest nieodkrytych miejsc, że zapragnęłam rzucić wszystko i wybrać się w podróż, aby doświadczyć tych wszystkich wspaniałości (pierwsze zdjęcie z posta jest właśnie z Zumaii). W obliczu tego wszystkiego człowiek czuje się taki malutki i nic nieznaczący.

 A na koniec naszego wspólnego tygodnia pojechaliśmy do Gaztelugatxe - miejsce to również powinno być znane fanom "Gry o tron", bowiem miejsce to było inspiracją dla Dragonstone i tam również były kręcone sceny do serialu.
Gaztelugatxe to malutka wysepka położona niedaleko miasta Bermeo (30 kilometrów od Bilbao). Tam już pojechaliśmy samochodem, bo z tego co się orientuję, wszelka komunikacja dojeżdża tylko do wspomnianego miasteczka, a stamtąd trzeba pokonać jeszcze około 6 kilometrów, aby dotrzeć do wyspy.
Aby dojść do wysypy można wybrać dwie trasy prowadzące w dół - łagodną, asfaltową, która oczywiście jest dłuższa lub krótszą, bardziej stromą, nieco skomplikowaną ze względu na śliskie kamienie i wysokie schody. Mieliśmy do "szczęście", że prostsza trasa była w remoncie, więc nie pozostało nam nic innego, jak tylko powalczyć z własnymi (czyt. z moimi) słabościami i pokonać stromą trasę.
Męka dla mnie była to okrutna, ale nie wybaczyłabym sobie gdybym tego nie zrobiła.
Wyspę z lądem łączy kamienny most, który robi naprawdę niesamowite wrażenie, gdy się na niego patry z góry (zdjęcie obok). Piękna i monumentalna budowla, o której będę długo pamiętała.
Aby wejść na górę wyspy trzeba pokonać około 230 schodów. Na szczycie znajduje się kaplica Jana Chrzciciela. Ciekawym zwyczajem jest to, że każda osoba, która dojdzie na górę musi trzy razy uderzyć w dzwon. Zrobiłam to z wielką przyjemnością i dumą z samej siebie, bo chodzenie po górach, schodach, ściankach i tym podobnych rzeczach nie przychodzi mi zbyt łatwo. A najgorsze było jeszcze przede mną, bo musiałam pokonać tę nieszczęsną stromą trasę, ale tym razem pod górę (nie wracajmy do tego:)).
Oczywiście nie będę Wam opowiadała jak przepiękne widoki rozpościerają się z Gaztelugatxe. Po prostu bajka!
Kraj Basków nie jest zbyt popularnym kierunkiem Polaków. A szkoda, bo naprawdę warto. Jest to piękny zakątek Hiszpanii, nieco inny od wyobrażeń o słonecznym kraju Półwyspu Iberyjskiego. Moim zdaniem zdecydowanie warty obejrzenia. Ku mojemu szczęściu siostra mieszka w tamtych rejonach, więc co najmniej raz w roku będę mogła tam pojechać i - mam nadzieję - odkryć nowe miejsca tego pięknego kraju.

niedziela, marca 18, 2018

#Film "Wieczór gier" by John Francis Daley

#Film "Wieczór gier" by John Francis Daley

Tytuł: Wieczór gier 
Reżyseria: John Francis Daley, Jonathan Goldstein 
Premiera: 9 marca 2018
W rolach głównych: Jason Bateman, Rachel McAdams, Kyle Chandler

Z cyklu: "Nie samymi książkami człowiek żyje". 

Bardzo rzadko chodzę do kina. Nie przepadam za oglądaniem filmów - być może dlatego, że najczęściej muszę robić to sama, a wówczas wiele rzeczy mnie rozprasza (telefon, książka, kot). Jednak, kiedy tylko usłyszę od znajomych hasło "chodźmy do kina", a film zapowiada się sensownie (nienawidzę fantasy, science fiction itp.), to mówię JASNE! 

Wybór padł na komedię "Wieczór gier". Nie czytałam o tym wcześniej, nie oglądałam zwiastuna. Zaufałam, zaryzykowałam i wygrałam, bo film bawi do łez. 

Jest to zabawny film o grupie przyjaciół, którzy co tydzień urządzają sobie wieczór gier. W ruch idą kalambury, scrabble, tabu i wiele innych popularnych zabaw. Pewnego razu na organizację takiego wieczorku decyduje się brat głównego bohaterka - Brooks. Zamiast popularnych planszówek przygotował coś wyjątkowego. Za pośrednictwem specjalnej firmy zorganizował intrygę, która polegała na tym, że wynajęte osoby udające bandziorów porywają jednego z uczestników zabawy, a pozostali po otrzymaniu wskazówek muszą go odnaleźć. Jednak wszystko poszło nie tak i cała paczka znajomych znajduje się w poważnych tarapatach i w środku porachunków gangsterskich. 

Film przepełniony jest zabawnymi postaciami (sąsiad policjant wymiata!) oraz prześmiesznymi gagami. Wszystko w tym filmie jest super - aktorzy, fabuła, sceneria. Nie jestem fanem kina, nie znam się na nim za bardzo i nigdy nie oceniam go pod żadnym kątem. Moje jedyne odczucia to stwierdzenie, czy film mi się podobał czy nie. A ten mi się podobał. I to bardzo! Mega lekka i niezobowiązująca komedia, która naprawdę śmieszy! 

Jeśli nie macie planów na piątkowy wieczór czy wolną sobotę, to koniecznie wybierzcie się na ten film. Nie będziecie żałować, ani pieniędzy ani spędzonego w kinie czasu. Ja się bawiłam rewelacyjnie i z pewnością obejrzę tę komedię jeszcze raz, kiedy tylko pojawi się w sieci. Wydaje mi się, że jest to jedna z tych komedii, które mogę oglądać zawsze, aż do znudzenia. Na mojej liście takich filmów jest m.in. "Narzeczony mimo woli", "Jestem na tak", "Agentka", czy "Wybuchowa para". Dopisuję "Wieczór gier", bo film jest naprawdę ekstra! Ze znajomymi bawiliśmy się świetnie, a sala kinowa co chwilę wybuchała śmiechem - to chyba najlepsza recenzja. 

Poniżej zostawiam Wam zwiastun. 



środa, marca 14, 2018

#78 "Wyginacze łyżeczek" by Daryl Gregory

#78 "Wyginacze łyżeczek" by Daryl Gregory

Tytuł: Wyginacze łyżeczek
Autor: Daryl Gregory 
Wydawnictwo: Czarna Owca 
Data wydania: 31 stycznia 2018
Liczba stron: 528

Długo się zastanawiałam nad tym, co napisać o tej książce. Szczerze, to do tej pory nie mam planu na recenzję, dlatego dzisiejszy wpis będzie totalną improwizacją. 

"Wyginacze łyżeczek" to historia o szalonej rodzince Telemachusów, którzy mają nadprzyrodzone zdolności. Każdy z członków rodziny ma moc - Maureen, matka i głowa rodziny w jednym, jest potężnym jasnowidzem. Jest na tyle zdolna, że jej niesamowitymi umiejętnościami zaczyna interesować się amerykański rząd. Tajni agencji chcą ją wykorzystać do szpiegowania Rosjan. Maureen i jej mąż Teddy mają trójkę dzieci, które również są obdarzone paranormalnymi zdolnościami. Najstarsza córka Irene jest żywym wykrywaczem kłamstw, syn Buddy przewiduje przyszłość, a Frankie porusza przedmiotami siłą woli. Życie z takimi zdolnościami to wielki przywilej, ale również przekleństwo. Te magiczne umiejętności przyniosły rodzinie Telemachusów wielką sławę, ale podczas jednego felernego wieczora cały czar pryska i rodzina przeżywa wielką klęskę. 

Potem już nic nie jest takie samo. Telemachusowie muszą zmagać się z problemami życia codziennego, kłopotami wychowawczymi i finansowymi, a jakby tego było mało Frankie sprowadza na siebie gniew miastowego mafiosa, a po latach w drzwiach rodziny staje agent FBI, który ponownie chce wykorzystać zdolności rodziny do ochrony kraju. 

Opis książki jest naprawdę zachęcający, bo zapowiada zabawną powieść z mnóstwem zwrotów akcji. "Wyginacze łyżeczek" oferują naprawdę wiele - magię, mafię i tajnych agentów. Teoretycznie powinno się dużo dziać, ale jak dla mnie fabuła nieco się wlecze. Spodziewałam się czegoś zupełnie innego i przyznam, że trochę zawiodłam się na tej książce. Ciężko było mi się zabrać za lekturę, bo po kilku rozdziałach zrozumiałam, że cała powieść będzie pełna nieciekawych opisów i nudnych dialogów. Działo się, ale nie na tyle bym nie mogła oderwać się od lektury. Czegoś mi brakowało w tej książce. Czegoś "wow"!
Abstrahując od samej fabuły, "Wyginacze łyżeczek" są fajnie napisani. Podobały mi się krótkie rozdziały pisane z różnych perspektyw - dzięki temu mogliśmy lepiej poznać każdego członka tej dziwacznej rodzinki. Gregory używa bardzo prostego i przyjaznego języka, co powoduje, że czyta się przyjemnie i szybko. Nie mam żadnych zastrzeżeń do formy tej książki. 
Dodatkowym plusem jest okładka, która bardzo mi się podoba. Jest zabawna i kolorowa. Zwraca na siebie uwagę i za każdym razem jak na nią patrzę, to się uśmiecham. Nie wiem dlaczego, tak już mam :) 

Podsumowując, jestem pewna, że Telemachusowie będą mieli swoich fanów. Ja niestety nie będę do nich należała, ale z ciekawością dowiem się, co Wy sądzicie o tej lekturze. Jeśli czytaliście to koniecznie napiszcie komentarz lub podlinkujcie swoje recenzje. Być może spojrzenie na tę książkę z innej perspektywy sprawi, że zapragnę przeczytać ją jeszcze raz. 


piątek, marca 09, 2018

Podsumowanie miesiąca - luty 2018

Podsumowanie miesiąca - luty 2018

Nie ilość, ale jakość - tak mogłabym podsumować luty w swoim wykonaniu. Trzy książki to naprawdę mało (nawet jeśli patrzeć na to, że luty jest krótkim miesiącem), ale na pocieszenie dodam, że dwie z tych trzech były dość grube :)

Zazwyczaj staram się zrobić jakiś ranking i posegregować książki od najlepszej do najgorszej w danym miesiącu, ale tym razem z tego zrezygnuję. Będę kierowała się moimi odczuciami, bo każda z powyższych pozycji należy do innego gatunku literackiego - dlatego bardzo ciężko mi jest je porównać.
Z racji tego, że lubię thrillery to zacznę od "Dziecka" Fiony Barton. Tytułowym dzieckiem jest martwy noworodek. Dziennikarka Kate stara się dowiedzieć, co się wydarzyło w przeszłości i stara się odnaleźć przyczynę śmierci dziecka. Oczywiście głównym źródłem odpowiedzi na wszystkie pytanie jest matka, którą postanawia odnaleźć. I tutaj poznajemy Angelę, kobietę, która straciła swoje dziecko tuż po porodzie, bo ktoś zabrał je z sali poporodowej. Drugą podejrzaną jest Emma - dziewczyna, która skrywa tajemnicę. Boi się ją wyznać nawet własnej matce. Kobiety są ze sobą w pewien sposób powiązane. Jaki? Tego dowiecie się czytając powyższą książkę.
Ja byłam zadowolona z tej lektury. Nie odczułam, że książka ma ponad 500 stron, bo czytało się szybko. Rozdziały są krótkie, pisane z perspektyw wszystkich trzech kobiet. Akcja jest dynamiczna i nigdy nie wiadomo, kiedy nastąpi nagły zwrot. Mnie książka trzymała w napięciu do ostatnich stron i kompletnie nie domyśliłam się zakończenia. Jak dla mnie "Dziecko" ma wielkiego plusa i polecam ją Wam serdecznie.

Drugą książką, którą przeczytałam w lutym była "Jak być szczęśliwym na Alasce" hiszpańskiego psychologa Rafaela Santandreu. Z poradnikami nigdy nie jest mi po drodze. Jak już się za jakiś zabiorę, to czytam go kilka tygodni (a nawet miesięcy), bo zawsze znajdę coś lepszego do czytania. Z tą książką było inaczej, bo lektura poszła mi całkiem sprawie. O co chodzi w tej książce?
Autor przekonuje swojego czytelnika, że liczy się tylko tu i teraz. Nie ma co rozmyślać o przeszłości, nie warto planować przyszłości, bo najważniejsza jest teraźniejszość i to, aby w tej teraźniejszości się spełniać i realizować. Trzeba cieszyć się z małych rzeczy, doceniać to co się ma, nie pragnąć więcej niż jest nam to potrzebne. Santandreu zachęca do tego, aby doceniać małe szczęścia i małe cudy, aby w każdej sytuacji (nawet złej czy tragicznej) dostrzegać coś pozytywnego.
Książka ma pozytywne i optymistyczne przesłanie. Myślę, że spodobałaby się wielu osobom i każdy znalazłby w niej coś dla siebie.

Na koniec zostali "Wyginacze łyżeczek", czyli powieść o szalonej rodzince, która w ciągu jednego wieczora traci wszystko na co pracowała przez lata. Wyjątkowość tej rodziny polega na tym, że każdy z nich ma jakiś nadprzyrodzony dar - lewitują, widzą przyszłość, czytają w myślach... Jednak dar może okazać się też przekleństwem, bowiem o zdolnościach rodziny Telemachusów dowiaduje się amerykański rząd, który próbuje ich wykorzystać do "obrony kraju". Oprócz tajnych służb w powieści pojawia się także wątek mafijny i wiele innych. Książka nie jest zła, ale ja potrzebowałam trochę czasu, aby się w nią wkręcić. Przeczytałam, ale na pewno nie sięgnę po nią drugi raz.

Czytaliście którąś w powyższych książek?
Copyright © 2016 NA REGALE , Blogger